Film Roba Lettermana to swego rodzaju kuriozum. W pewnym sensie mamy do czynienia z uwspółcześnioną ekranizacją powieści Jonathana Swifta, do której dorzucono kilka elementów pasujących twórcom efektów w 3D (a wzorowanych na podobnych z „Iron Mana”). W pewnym sensie, gdyż główny bohater charakterem nijak nie przypomina książkowego odpowiednika (jak i zresztą żadna z pozostałych postaci; nic dziwnego, że pominięto nazwisko Swifta w napisach początkowych).
Ekranowy Lemuel Guliwer to duży dzieciak (czterdziecha na karku) w trampkach, z nadwagą, niezbyt lotny, obdarzony niezbyt wyszukanym poczuciem humoru. Pracuje w gazecie, wolne chwile spędza przy konsoli, jest zwariowany na punkcie „Gwiezdnych wojen”. Podczas służbowego wyjazdu na Bermudy, w okolicach słynnego Trójkąta, zostaje wessany do innej rzeczywistości. Budzi się związany przez maleńkich ludzików, którzy bynajmniej nie są przyjaźnie nastawieni do opasłego olbrzyma…
A dalej serwuje się nam sceny batalistyczne (walka z flotyllą wroga, starcie w zbrojach robotów) przedzielone sekwencjami, w których główny bohater uczy Liliputy jedynego słusznego – czyli amerykańskiego – stylu życia i bycia. Oczywiście Guliwer pokazuje też swe romantyczne oblicze, a także wielkie serce. A może raczej wielki pęcherz, gdyż pożar pałacu króla gasi… moczem.
Mimo że Jack Black w roli olbrzyma dwoi się i troi, błaznuje i wygina śmiało ciało (i tak nie ominęła go nominacja do Złotej Maliny), całość wypada żenująco: koszarowy humor, głupawy scenariusz, efekty lepsze też już się nieraz trafiały… I na to poszło ponad 110 milionów dolarów?!
Jan |