BUSH: THE SEA OF MEMORIES

Nasza ocena:3Nośnik:CD
Tytuł oryginalny:The Sea Of Memories
Gatunek:rock
Kraj produkcji:Wielka Brytania
Rok produkcji:2011
Czas trwania:49 min
Obsada:Gavin Rossdale, Robin Goodridge, Chris Traynor, Corey Britz
Dystrybucja:Mystic Productions
Opis
Bus(h)zujący w zbożu.

„The Sea Of Memories” to piąta, nie licząc albumu koncertowego i płyty z remiksami, płyta BUSH, amerykańsko brzmiącego brytyjskiego zespołu. Styl muzyczno-wokalny BUSH oscylował pomiędzy Soundgarden, Stone Temple Pilots a Nirvaną. W chwili debiutu zespół okrzyknięto kontynuatorem sceny gruntowej z Seattle, ba! – niekoronowanym następcą Nirvany.

Po przesłuchaniu „Sixteen Stone”, debiutanckiego albumu z 1994 roku, było to jak najbardziej zrozumiałe. Pochodzące z niego takie utwory jak „Everything Zen”, „Little Things” czy „Machine Head” na długo zapadają w pamięć, a nakręcone do niektórych klipy bardzo długo emitowało MTV. Zresztą rok 1994 to była zupełnie inna epoka, wówczas telewizja muzyczna jako medium promocyjne miała tę samą siłę co dziś internet.
Zespół, którego kariera trwała od 1994 do 2001 roku, wydał cztery albumy studyjne: „Sixteen Stone” w 1994, „Razorblade Suitcase” w 1996, „The Science Of Things” w 1999 i „Golden State” w 2001.

W Wielkiej Brytanii przez długi czas był niezauważany. Paradoks to zrozumiały, gdyż w dobie Oasis, Blur i zalewu brit-popu BUSH propagował styl osadzony w tradycji rocka i ostrego grunge’u. W Stanach jego pierwszy album grywały studenckie i komercyjne stacje radiowe.

BUSH swoją muzykę przesycał rozdzierającym smutkiem, a całość podlewał ostrym grunge’em. Emocjonalny, szczery głos Rossdale’a był znakomitą kontrą dla utworów o ostrzejszym charakterze.

Po blisko dekadzie od czasu wydania ostatniej płyty BUSH powrócił na rynek w 2011 roku płytą „The Sea Of Memories”. Niestety, album nie jest tak dobry jak debiut ani późniejsze płyty. Zespół, który zaczynał od grunge’u, w obecnej chwili nie jest ani trochę nawet post-grunge’owy. To, co gra, to coś pomiędzy rockiem alternatywnym a rockiem piosenkarskim.

Jak na płytę zespołu, który wyrósł na grunge’u, „The Sea Of Memories” jest za bardzo ugładzona, zbyt popowa. Oczywiście jest bardzo dobrze wyprodukowana (nagrywał ją Bob Rock, guru w swoim fachu), bardzo przestrzenna, ale absolutnie mało rockowa, wygładzona, pozbawiona pazura. Tu nawet jeden utwór nie jest w połowie tak drapieżny jak „Everything Zen”. Zaletą „The Sea Of Memories” jest to, że cały album jest równy.

Utworom, które mają potencjał, świetne patenty, dobre aranżacje, smaczki brzmieniowe, przydałoby się więcej agresji, rozwinięcia co ciekawszych pomysłów, a nie popadanie w banał. Gdy tylko nadarza się okazja, żeby zagrać ostrzej, zespół stopuje. BUSH złagodniał, stracił gdzieś swój pazur typowy dla zespołów alternatywnych. To, co słyszymy, to kawałki doskonale nadające się do radia komercyjnego (balladowy, nieznośnie płaczliwy, popowy „All Night Doctors”). Niektóre utwory są naprawdę świetnie zaaranżowane, jak „Baby Come Home”, o zapadającym w pamięć elektronicznym początku i świdrującej solówce. I o ile refren jest naprawdę świetny i bardzo chwytliwy (gitara i wokal, klawisze), to później jest różnie. Jest tu parę udanych riffów czy dobrze zapowiadających się początków: „Red Light”, „All My Life”, „The Afterlife”, „She’s A Stallion” nawiązujący początkowym riffem do Joy Division, „I Believe In You” czy „Stand Up”, ale to za mało, żeby płyta jako całość była świetna. Frapujący, nawiązujący do dawnej świętości „The Heart Of The Matter” to najlepszy kawałek na płycie. Z kolei kończący album „Be Still My Love” jest nieznośnie piosenkarski, prawie jak kołysanka na dobranoc.

Może po prostu należy „The Sea Of Memories” słuchać zapominając, że to nowa płyta BUSH? A może po prostu Gavin Rossdale wolał swoją płytę solową sygnować nazwą rodzimego zespołu aniżeli swoim nazwiskiem? Nie zmienia to faktu, że „The Sea Of Memories” jest najzwyczajniej popowo-rockowa. Nową płytę BUSH nagrał już bez gitarzysty Nigela Pulsforda i basisty Dave’a Parsonsa, ludzi, którzy nagrali najważniejsze płyty zespołu. Pierwotnie płyta miała nosić tytuł „Everything Always Now” i bez wątpienia ten tytuł byłby o niebo lepszy niż pretensjonalnie brzmiący „The Sea Of Memories”.

Marcin Kaniak

Dodaj swoją opinię
Ocena
Ocena 0.00 (0 głosów)
Podpis:
Newsletter - przyłącz się!
Bądź na bieżąco, podaj swój e-mail, odbieraj newsy i korzystaj z promocji.
  Wybierz najbardziej interesujący dział, 
  a następnie kliknij Zapisz się.